Nowy Jork może poszczycić się wieloma utartymi skojarzeniami. Każdy zapytany o to niezwykłe miasto jest w stanie wyrecytować przynajmniej kilka określeń, którymi zręcznie żonglują przewodniki i biura turystyczne, wychwalając jednocześnie zalety molocha. “Stolica Świata”, “tygiel kulturowy”, “miasto które nigdy nie śpi” itd, itd. Multikulturowość to w moim odczuciu jego największy walor. Dzielenie się doświadczeniami w oparciu o własne tradycje, to prawdziwe bogactwo niewymienialne na żadną walutę. Nie ma, również lepszego miejsca do wymiany kulturowej, niż gromadzenie się przy jednym wielkim stole, bo multikulturowość oprócz wszystkich swoich oczywistych zalet posiada, również tą jedną cudownie smakującą - jedzenie. Jeżeli, kiedykolwiek przyjdzie nam w udziale sięgnąć po chociażby najmniejszy element obcej kultury, to najczęściej tym elementem będzie właśnie pożywienie. Może niekoniecznie rzucimy się w szale na poezję haiku, ale jednak skusimy się na sushi zagniecione sprawną ręką japońskiego mistrza. Przy największym wysiłku uproszczenia posiłku, to jednak wierzę, że w jedzeniu tkwi magia. Wspólne spożywanie dań pochodzących z najróżniejszych zakątków świata ma moc łączenia ludzi i siłę pozostania ponad podziałami. Jest wiele nowojorskich prawd określających duszę tego miasta, ale bezsprzecznie w temacie jedzenia nie ma ono sobie równych. Czy to starannie wycięty trójkąt pizzy złapany w pospiechu na rogu ulicy, czy hod dog kupiony z wózka w czasie lunchu, czy ręcznie robiony makaron gdzieś w Little Italy, czy słodko kwaśny kurczak w Chinatown, kebab gryziony przy hydrancie o czwartej nad ranem po przetańczonej nocy, czy wykwintna kolacja z tuńczyka, który tego ranka przyleciał z targu w Tokio, to miasto ma do zaoferowania wszystko, czego tylko nasze zmysły smakowe zapragną. Jest odpowiedzią na każdą kulinarną zachciankę, w większości przypadków o każdej porze dnia a nawet i nocy. W mieście, w którym lunch nierzadko jedzony jest w kosmicznym tempie i kapiący zdrową sałatką na klawiaturę komputera, do jedzenia przywiązuje się mimo wszystko ogromną wagę. Pilne śledzenie informacji o nowo otwartych restauracjach na łamach magazynu Time Out, czy też wyczekiwanie kolejnej recenzji kulinarnej wychodzącej spod pióra Adama Platta jest tak naturalne, jak to, że na rezerwację, do niektórych restauracji czeka się kilka miesięcy. Nie jest więc niczym zaskakującym, że w mieście gdzie gromadzenie się przy wspólnym stole ma tak wielkie znaczenie, nie mogło zabraknąć jedynego w swoim rodzaju food hall. Wydaje się, że przy tych, chociażby jak Grand Central Market istniejący w Kalifornii od 1917, czy West Side Market w Cleveland w stanie Ohio starszym jeszcze o 5 lat, to nowojorski Chelsea Market budujący swoją reputację od zaledwie 15 lat, to mały bobas. “Dziecko” rozwija się jednak, jak na Nowy Jork przystało bardzo prężnie i już jest przysłowiowym “must” na liście wszystkich przewodników turystycznych. Pomimo, że oblegany przez pielgrzymki obieżyświatów, to jednak równie lubiany przez miejscowych, no bo jeżeli ma się ochotę na sushi na śniadanie, to gdzie indziej? Food hall to taki wspaniały zwrot w języku angielskim, który parafrazując można przetłumaczyć jako raj dla wszystkich miłośników jedzenia i Chelsea Market jest właśnie takim skrawkiem nieba dla wszystkich tych, którzy lubują się w degustacji. Chelsea Market nie jest jednym budynkiem, ale całym kompleksem połączonych ze sobą obiektów, zajmujących obszar pomiędzy 15 i 16 ulicą. Wchodząc wejściem od strony 9 alei i przemieszczając się korytarzem utrzymanym w industrialnym klimacie starych nowojorskich fabryk, dojdziemy powoli do 10 alei, mijając po drodze ponad 35 sprzedawców, w których ofercie znajdziemy praktycznie wszystko czego dusza zapragnie, od organicznego mleka poprzez kawę, oliwę, mydło, przybory kuchenne, chleb, książki, owoce, warzywa, lody i słodycze, skończywszy na kanapce z homarem, której samo wspomnienie przenosi w marzeniach do świata, w którym smak lekko słodkawego skorupiaka staje się czystą poezją. Historia Chelsea Market sięga roku 1890, kiedy to 8 niezależnych piekarni zjednoczyło się, tworząc New York Biscuit Company, wchłaniając w niedługim czasie kolejne 12, aby w 1898 roku osiągnąć status ciastkowego potentata, zapewniającego połowę krajowej produkcji słodkich wypieków i przyjmując nazwę National Biscuit Comapany (Nabisco). Od samego początku istnienia kompania zainwestowała w budowę kompleksu sześciopiętrowych piekarni zaprojektowanych przez architektów z biura Romeyn & Stever. W 1932 roku architekt Louis Wirsching Jr przebudował te oryginalne piekarnie, a ślady po nich zachowały się do dziś tylko w formie szczątkowej. W latach pomiędzy 1905 i 1912 zatrudniony przez Nabisco architekt Albert G. Zimmerman zaprojektował i przebudował kompleks, dodając rok później jeszcze jedną budowlę, 11 piętrowy gmach mieszczący się pomiędzy 15 i 16 ulicą, na długości od 10 do 11 alei. Nabisco przejęło również sąsiedni budynek przy 14 ulicy i aby połączyć go z kompleksem, architekt James Torrance zaprojektował zawieszony nad ulicą most dla pieszych. W efekcie, kiedy w 1958 Nabisco przeniosło większą część swojej produkcji do sąsiedniego stanu New Jersey, w 1959 kompleks sprzedano Louisowi J. Glickman’owi. Inwestor wraz z prawem własności nabył 22 budynki o łącznej powierzchni ponad 185 tysięcy metrów kwadratowych. Niestety wygląda na to, że Glickman nie miał pomysłu a może odwagi na wykorzystanie opustoszałych hal, pozostałych po ciastkowym potworze i przez kolejne lata, co prawda budynek zajmowali drobni przedsiębiorcy, ale nie miał on żadnej konkretnej funkcji ani znaczenia dla miasta czy jego mieszkańców. Los okazał się jednak łaskawy dla kompleksu, kiedy w 1993 roku podczas aukcji i przy udziale zagranicznych inwestorów kupił go prawnik Irwin Cohen. W przeciwieństwie do swojego poprzednika Cohen miał gigantyczne plany co do adaptacji i zagospodarowania wyciszonej przestrzeni. Jak sam mówił w tamtym okresie - “Nowy Jork to jedzenie, ubrania i schronienie” - i postawił właśnie na gastronomię. Przechadzając się dzisiaj ekskluzywną częścią Manhattanu jaką jest Meatpacking District, na krawędzi której położony jest Chelsea Market, trudno wyobrazić sobie w kontekście tempa zmian zachodzących w mieście, tamte wydawać by się mogło odlegle lata dziewięćdziesiąte. Patrząc dzisiaj na charakterystyczny budynek z czerwonej cegły z perspektywy zawieszonego nad ulicami parku Higline, cofamy się do czasu wyludnionej i nieprzyjaznej dzielnicy, do czasu sprzed siedziby Google naprzeciwko, do czasu sprzed nowoczesnego sklepu Apple, Hugo Boss czy głównej siedziby Diane von Furstenberg, do czasu, w którym nikomu nie śniło się jeszcze, że za kilka lat będzie jeździł na łyżwach w świątecznej atmosferze pod hotelem The Standard High Line. Cofamy się do czasu, w którym nikt nie chodził do Meatpacking chyba, że planował zakupić materiały budowlane w Prince Lumber na rogu 15 ulicy i 9 alei. Kiedy przy całym wysiłku jakiego ta podróż w czasie będzie od nas wymagać uda się nam w końcu przenieść na zaśmieconą i wyludnioną 9 aleję, tym łatwiej będzie nam sobie wyobrazić trzy klęczące ciała z przestrzelonymi głowami w typowym dla egzekucji stylu, które Cohen znalazł kiedy po raz pierwszy wszedł do zakupionego przez siebie budynku. Ślady po tamtych czasach zostały bezpowrotnie zadeptane przez tempo zmieniającego się miasta i 6 milionów turystów i miejscowych, odwiedzających każdego roku Chelsea Market. Cohen zatrudnił biuro architektoniczne Vandeberg i z jego pomocą zrealizował swoją wizję nowojorskiego Food Hall. Chelsea Market otworzył swoje podwoje a raczej powrócił do życia w 1997 roku, na zawsze już wpisując się w karty wszystkich przewodników oprowadzających turystów po Wielkim Jabłku. W zgodzie z konceptem jaki przyjęli architekci i inwestorzy, wnętrze Chelsea Market zostało zaadaptowane do nowej funkcji zachowując jego industrialną przeszłość. Oryginalne elementy dawnej fabryki stały się elementami dzisiejszego wystroju, nadając unikalny charakter wnętrza. Aby Chelsea Market stał się bardziej rozpoznawalny dla odwiedzających i wyróżniał się wśród otaczających budynków, fasadę od strony 9 alei uzupełniono o wstęgi patynowanego mosiądzu, sprawiające wrażenie jakby przeplatały budynek pomiędzy pilastrami. Dodane do fasady płachty metalu stały się również elementem wiążącym zmiany wprowadzone w środku budynku z jego elewacją. W 2006 roku mistrz kuchni Masaharu Morimoto otworzył w Chelsea Market swoją restaurację, której wnętrze zaprojektował nie kto inny a sam Tadao Ando. Charakterystyczne czerwone zasłony powiewają na zewnątrz wejścia w powitalnym geście dla wszystkich podążających 10 aleją. Po drugiej stronie, vis a vis owalnego wejścia do Morimoto, spragnieni włoskich specjałów goście mogą spróbować kuchni innego mistrza, Mario Batali w jego renomowanej restauracji Del Posto. Od 2014 roku swój dom w Chelsea Market znalazło również studio filmowe platformy YouTube gdzie zajmuje prawie 1900 metrów kwadratowych powierzchni. W 1993 roku Irwin Cohen wraz z inwestorami kupowali kompleks z metką poniżej 10 milionów dolarów. W 2018 roku budynek Chelsea Market został sprzedany po raz kolejny, tym razem nabywcą był sam Google i zakupił go za niebagatelną kwotę 2,4 miliarda dolarów. Czy to też jest znak czasów? Na pewnym etapie życia zrozumiałam, że ponad wszystko jestem Europejką. Może to ta moja europejskość decyduje o tym, że adaptacje miejsc z historią w tle są mi tak bliskie sercu. Nigdy nie polubiłam ciasteczek Oreo i “trylion” sposobów ich jedzenia jest mi tak obcy jak mieszczuchowi uprawa roli, ale siedząc z kanapką w ręku wypchaną po brzegi homarem w pasażu Chelsea Market, gdzie w 1890 roku krzątali się pracownicy Nabisco, próbuję sobie wyobrazić moment, w którym wymyślono te niepozorne ciasteczka gdzieś pomiędzy tymi ścianami. Nierówna podłoga nosząca ślady historii nie pozwala ustawić stolika w stabilnej pozycji i przypomina o ludziach piekących małe, okrągłe słodkości. Przeszłość miesza się z teraźniejszością i tańczą połączone w przyjaznym uścisku. ********** Ten wpis stał się możliwy dzięki wspaniałej współpracy z Szymonem Żmijewskim który udostępnił swoje świetne zdjęcia. Bardzo dziękuję za talent i poświęcony czas! ************
0 Comments
|
AutorKarolina Hrabczak Duda Archiwa
May 2019
|